Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

kazuje, że się ruinuje... że... słowem... zapomniał Klary...
— A któż ci to mówił? spytał pułkownik chłodno.
— Znajomy mi przybyły z Berlina.
Wiktor się zamyślił.
— Nie jestli to umyślnie puszczony bąk? rozważ? Teofil pisuje do Klary, to wiem, powtóre, to z czego tyle czynią, hałasu... może być... chwilowym roztrzepaniem lub... jakąś artystyczną fantazyą... Talent, talent... no, to może mu talent nie ona zawraca głowę...
— Zawsze to źle — odparł Jakub... gdy się ściany zrysują... dom grozi ruiną...
Pułkownik potrząsnął głową.
— Młodość! wybryk! a miłość dlatego trwać może... cicho, i nie gadajmy o tém nawet...



Już od miesięcy kilku Klara chodziła na pensyą do pani Lamm, która nadzwyczaj i codzień bardziéj była z niéj zadowoloną, gdy jednego razu zastała ją smutną, skłopotaną jakąś, milczącą, po lekcyi prosiła Klary do gabinetu, okryła ją pocałunkami, uściskała, rozpłakała się i poczęła od tego, że Francuzka wyzdrowiała, że z przykrością i żalem musi ją pożegnać...
Na Klarę spadło to jak piorun, nie spodziéwała się tego... zadrżała, i jéj łzy się w oczach za-