Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   59   —

dziedzic wyspowiadał, że przed chwilą prosił panny Lizy o pomoc, odezwał się zaciekawiony:
— Pozwolisz mi pan dobrodziej, żebym się poszedł rozmówić z żoną.
Gdy do pokoju jejmości wszedł, po rozpromienionych twarzach odgadł resztę. Liza i jemu rzuciła się na szyję.
— Tatku, oświadczył mi się.
— No, patrzcież! tę psotnicę — rzekł Zamorski — z cicha pęk, postawiła na swojem — zatarł czuba Zamorski, pocałował córkę w czoło. — Daj Boże szczęście!
Zamorska, skłonna do łez, płakała. Misia siedziała markotna, Liza całowała z kolei wszystkich.
— Łysy, to prawda! — poczęła szczebiotać — ale mało to łysych w dwudziestym roku, a taki dystyngowany, taki dystyngowany, miły i kocha się we mnie szalenie.
W czasie tych zwierzeń, pan Teodor w saloniku stał oparty o krzesło, przed nim Adryan milczący. Stary kawaler powtarzał jakby sam do siebie:
Ośmnaście i pięćdziesiąt, i Maciorkiewicz w dodatku. Głupstwo kapitalne, ale to było mojem przeznaczeniem. Musiałem coś podobnego zrobić.
— Zrobiłeś pan coś mógł najlepszego uczynić — rzekł Adryan — rzecz jest skończona, będziesz pan szczęśliwy!
Teodor westchnął.
— W dodatku, śmiech ludzki!
Powracający co żywiej Zamorski, oświadczający gotowość urządzenia obiadu na jutro w imieniny żony, przerwał tę niefortunną rozmowę.
Z oczów jego wyczytał Teodor, że wiedział o wszystkiem, nie było już co udawać i odkładać.