Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom I.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   45   —

— Bardzo pięknie to powiedziałeś — ozwał śmiejąc się pan Teodor — c’est charmant, mais e’est exagéré. Jesteś jakiś ekscytowany. Wiem, że tu wczoraj był Paweł, to cię wzburzyło... uspokój się, ja ci przeczyć, ani się sprzeczać nie będę. A votre aise — kończył. — Każdy sobie obiera tryb życia, z jakim mu lepiej. Ale cóż znowu tak bardzo masz przeciwko Pawłowi?
— Wszystko! wszystko! — począł Krzysztof. — Paweł szlachcicem nie jest, zerwał z tradycyami rodzinnemi, zawalał się, zbrukał... brata w nim nie mam! Handlarz jest, żyd...
Męczyński się uśmiechał.
— Ale mój Krzysiu — rzekł — gdybyśmy tę naszę godność nosić chcieli i okrywać podartym płaszczem, musielibyśmy, jak ty, żyć na pustyni. Chcesz, by ci nie broniono postępować jak się podoba, zostaw drugim tę swobodę. Paweł, jak słyszałem, odzyskał i odrobił całą fortunę. Nie widziałem go dotąd. Wróciwszy do kraju, do ciebie pierwszego przybywam.
— Nie widziałeś Pawła?
— Nie — mówił Teodor — nie śpieszyłem z tém. Nie mam dla niego i nie miałem nigdy tej sympatyi, jaką od dzieciństwa zachowuję dla ciebie. Kilkanaście lat nie byłem w kraju, wiesz, że żyłem za granicą. W końcu trzeba było Zieleniewszczyznę zobaczyć, i co tam dzierżawca robi, bo by się już miał za dziedzica...
Krzysztof zmilczał.
Po chwilce gość mówił dalej, jakby dziwactwo Krzysia nie wchodziło wcale w rachunek, rozmawiał z nim, nie zważając na nie.
— I ja też po powrocie prawie tu jak ty jestem obcym. Jesuis depaysé... ludzi z moich czasów mało zostało.
Ciągłe milczenie pana Krzysztofa nie zrażało gościa; począł przechadzać się z cygarem po pokoju