Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jasełka Cz.1.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

275
JASEŁKA.

— A! gdybyś ty widział łzy starca! rzekł Martynko.
— Łzy... i ja płakałem, odparł chłopak; a łzy z różnych źródeł płyną! Jam już urósł sierotą i sierotą zostanę. Chował mnie na włóczęgę, co się nie zlęknie niedoli ni pracy... otoż mnie takim ma.
Janko chodził żywo po izbie.
— Ale ty mnie nie zdradzisz? rzekł do chorego.
— Ja? możeszże posądzać?
— Nie! nie! ty nadto jesteś biedny!.. Któż wie? może gdyby tu przyszli do mnie, uległbym, upadł, dał się związać i zabrać, ale życia zmienić nie chcę: tak mi lepiéj. Myślałem nieraz: „Jam swobodny, jam sam sobą, tu nic nie krępuje ni myśli, ni woli... tam....“ Ty jeszcze wzdychasz do tego świata, bo go nie znasz, ja go odpycham, bom skosztował.
— Dziecko, szaleńcze!
— Tyle w człowieku dobrego, co szaleństwa, rzekł Janek. U was się szałem nazywa, co wychodzi z powszedniego kręgu i płaszczyzny. Ale ja nic od nich nie chcę.
— Oni chcą od ciebie nie tak wiele jak sądzisz!
— Jakiém prawem? przerwał Janko. Cierpiałem jak cierpi dzikie zwierzę, co odejść od gniazda nie może: dziś dostałem skrzydeł, odleciałem... w świat... Bóg tylko jeden ma prawo spytać mnie: dokąd i po co?
Nie można było mówić z nim więcéj.
— Bądźże spokojny, rzekł Martynko: siedź tu, ja cię pewnie nie zdradzę.
Potém poczęli gwarzyć po młodemu swobodniéj, o ile choroba pozwalała jednemu, drugiemu obawa i wzruszenie.