Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   34   —

raptem się opatrzyli. Hm! żadnego dowodu nie ma, żadnego dowodu, a pan myśli mu je zaraz rzucić, bierz, abym miał głowę spokojną.
— Kto ci to powiedział? ty stary bałamucie, że nie powiem inaczéj — krzyknął p. Paweł. — Co pleciesz! Kto oddaje? Hm.
Oba starcy zamilkli. Mondygierd zaczynał jak zawsze, gdy był poruszony, biegać po pokoju i pocichu kląć.
— Bodajby ich, ze wszystkiem... i t. d.
Nagle niby mu coś na myśl przyszło i stanął.
— Głupstwo — zawołał — co? czego? będziemy się rozpadali nad tym bębnem. Żyliśmy bez niego i było nam dobrze, na co on nam potrzebny. Niańka ubędzie, gębą jedną mniéj! Ty zawsze miałeś tę głupią sympatyą do dzieci.
— Ja? proszę pana? — Kasper ramionami strząsł — ja?
— A któż? ja? A to dobre — mówił Paweł — ja dzieci nie ciergię, nie lubiłem i nie znoszę, niech sobie zabiera, ale sądownie! Śledztwo musi być i ostre. Potém pociągną mnie do odpowiedzialności, nie głupim...
Kasper oparł się o stolik i patrzał przez okno. Począł szeptać pocichu na wpół do siebie.
— Et! co to gadać, co to gadać! Między nami, ta to się na tém skończy, że jemu oddadzą dziecko. Przed arendarzem opisywał tę kobietę, co je tu przyniosła, jota w jotę, zgadza się czas i wszystko... Nie ma bo wątpliwości, że to chłopiec jego. W są-