Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   17   —

okrutnie mu się nie chciało. Sam żądał, aby je od niego wzięto, a teraz żal mu go było.
— Powiedzą — myślał — i będą mieli racyę, żem już stary, zaschły, bez serca, kiedy jednéj tam biednéj sierociny nie chcę nakarmić i zbywam się. Wiadomo, co to czeka w szpitalu!
Do słabości jednak przyznać się nie chciał.
— Słuchajno, Maryna — rzekł do staréj, która właśnie na ręku trzymając robaka, płakała po cichu — toć to jesień, już i chłodno! Dziecko nie tak bardzo mocne, jak je wezmą, to gegnie? hę?
Stara potwierdzała jak najmocniéj.
— Ja gotam trzymać nie myślę, niech sobie bierą, na co mi ten ciężar. Licho wie, co za stworzenie, niech bierą... nie mam nic przeciwko temu, ale po ludzku... po ludzku. Jak dziecko się pokrzepi, podrośnie, oddam, teraz je dać, to na stracenie. Gdyby cygańskie było, nie godzi się.
To powiedziawszy popatrzył na chłopca, zawrócił się i wyszedł, rozkazując do siebie przywołać kluczwójta. Wytłomaczył mu jak najdobitniéj, że chciałby się zbyć przybłędy, ale baby mówią, że nie wyżyje, bo nadto mały. Spisano więc rodzaj protokółu świadczący, że dziecko musi czasowo na miejscu pozostać.
W Kozłowiczach wszyscy, nie wyjmując Kaspra, byli temu radzi, ale nazajutrz przy obiedzie pan Paweł mówił do niego.
— Jak się bieda uczepi, to się jéj nie pozbyć,