Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   187   —

— Kochany sąsiedzie — odezwała się poważnie — zatém ta suma Symonowiczów!! Zlituj się! Pojedź może do Pińska, dostań choć na siedm prowizyi, ażeby się zbyć człowieka...
Nigdy, nikomu o tém nie wspomniał p. Paweł, ale prawdą a Bogiem, miał w szkatułce okutéj pod łóżkiem, czerwonemi złotemi obrączkowemi sztuk pięć tysięcy. Zwało się to jego: „krwawicą“, inaczéj „na złą godzinę“. Te pięć tysięcy, Bóg tylko jeden wie, jak się złożyły, po pięć, po dziesięć, po dwadzieścia. P. Mondygierd dobierał je, umywał, zawijał, miał dla téj krwawicy miłość ojcowską, przywiązanie autora do swego dzieła. Stworzył je z niczego! Nikt z pewnością nie podejrzywał go o sumę tak okrągłą, do któréj wybrakowane kulfony w liczbie kilkudziesięciu, nie wchodziły. Z téj to krwawicy więcéj niż tysiączek trzeba było poświęcić dla miłości wdowy, to jest piękną ową zaokrągloną całoś wyszczerbić, zniszczyć, nadwerężyć. A do tego łączyła się myśl zabobonna, że gdy się raz rozpocznie nadkąsywanie, bywaj zdrów, pójdą dusie jedne za drugiemi. Ale pani Zabielska miała już taką potęgę nad tym człowiekiem, taką moc, że gdy się zatroskała o kapitał i procenta, p. Paweł stanął, uśmiechnął się i znowu rękę jéj biorąc w drżące dłonie, odezwał się głosem jasnym i dobitnym:
— Nie trzeba szukać kapitału ni kapitalisty! nie trzeba prosić nikogo i prowizyi płacić. Kiedy