Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   144   —

Dano tedy pokój naradzie i całe towarzystwo zebrało się w jednym pokoju, czekać aż burza przeminie. Trzeba zaś wiedzieć, że na lasach i błotach, gdy raz chmura zawiśnie nad niemi, jakby ją przykuł, trafia się, że dwadzieścia cztery i więcéj godzin pioruny się tu wyładowują i strumienie deszczu leją, wracając do błot, z których powstały. W jednéj chwili niebo się zaciągnęło płowo, i artylerya niebieska dokazywać zaczęła. Błysk jeden gonił za drugim, grzmot nie ustawał, a wśród huku tego, kiedy niekiedy tylko trzasnęło straszliwie, jakby osie świata się łamały. W dodatku przyszedł grad jak gołębie jaja i nuż walić w dach a okna wybijać. Zaczął się sypać przez jeden komin, tak, że musiano posłać stróża, zrobić choć babę (worek ze słomą, tak nieprzyzwoicie nazywany) i komin zatkać.
Panu Mondygierdowi przyszło na myśl, a nuż ludzie z obijanika kilimbu nie zdjęli, ale tego nie dał poznać po sobie. Co się tyczy okien w Kozłowiczach, o te był spokojny, że Kasper je pozamyka, bo po szklarza, Boże uchowaj konflagracyi szyb, trzeba było posyłać do Pińska.
Grad narobiwszy szkody, poszedł na lasy, ale ulewa, niewidziana, niesłychana, opętana, szalona, nie dozwalała nawet myśleć o powrocie, a tu robiło się ciemnawo. Stał wprawdzie parasol za szafą karmazynowy, dobry, fundamentalny, na żebrach ze