Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   127   —

chodu dostrzegać na niebie niezliczone ćmy komarów zwijających się słupami na pogodę.
Panu Pawłowi głos ptactwa błotnego wydał się tego dnia dziwnie miłym, natura nadzwyczaj uroczą, huczenie bąka romantyczném. Czegoś mu na świecie było tak wyśmienicie, że gotów był pływać całą noc i do Kozłowicz nie powracać, a myślami się zabawiać.
Widok brzegu i oczekującego przy nim Kaspra, wrócił go na chłodne rzeczywistości łono z krainy marzeń i ideałów.
Potrzebował całéj mocy, jaką miał nad sobą, aby Kasprowi nie dać poznać, że te odwiedziny wywarły na nim wrażenie tak ogromne... Utaić się przed nim, wymagało nadzwyczajnego kunsztu, a tego poczciwy Mondygierd nie miał ani od natury, ani życiem wyrobionego. Kłamstwo i dyssymulacya przychodziły mu zawsze z trudnością wielką i wątpliwym skutkiem. Jakkolwiekbądź, otwartém przyznaniem się do nagłéj zmiany wyobrażeń i postanowień, do wrażliwości, słabości charakteru, nie chciał się kompromitować. Sztuki choć niezręcznie zażyć wypadało.
Wysiadając z obijanika, począł narzekać na zmęczenie wielkie, na wilgoć wieczora i wtrącił kilka zapytań gospodarskich. Kasprowi z miny widać było, że pana weźmie na spytki. Wieczerza podawała ku temu zręczność, pan Paweł ledwie się nie był gotów wyrzec wieczerzy, ale w żołądku, nawykłym