Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie rozumiesz mnie... mamy rany do leczenia, mamy straty do powetowania i pracy ogrom dla przyszłości.
Zniecierpliwiony pan Wincenty ruszył ramionami...
— Nie zrozumiemy się... mówmy o czem innem... Masz jakie znajomości?
— Żadnych. Dziś jakiś oryginał, hrabia Starża, przypytał się do mnie i raczył zapraszać do siebie, ale to towarzystwo hrabiowskie nie dla mnie, ja tam nie pójdę.
— Widzisz... hałasujesz na mnie, a przesąd kupczyka wyszedł mimowoli, jak szydło z worka... dlaczego?
— Dlatego, że nie chcę się narażać na upokorzenia, nie mam im co przynieść, czembym się wkupił w ich grono...
— A ja żyję z nimi, nie daję sobie chybić i bardzo mi z tem dobrze.
— Tak... ale czy im mówisz, żeś synem ubogiego oficyalisty?
Darnocha nie przyznał się, że przed panią von Dorfer mówił o kupnie dóbr w Galicyi, mając całego majątku sto złotych w kieszeni — zamilkł gryząc usta.
Gucio się uśmiechał.
— Słuchaj — rzekł wstając — ja ciebie nie nawrócę, a ty mnie nie popsujesz... bądź zdrów... Jeślibyś ostatecznie się zrujnował, szukając szczęścia, a nie miał już co robić... pamiętaj, że w sklepie