Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdę do handlu...
— Ty! — zawołał ze zgrozą Wicek — ty! admirator Mickiewicza... poeta... literat... ty! do handlu! i będziesz pieprz sprzedawał?
— Będę pieprz sprzedawał, a wieczorami Mickiewicza czytał. Życie ma swe ciężary, potrzeba umieć je ciągnąć i dźwigać...
Poezya jest osłodą, ale obowiązki przedewszystkiem.
— Wiesz co — rzekł Wicek — żeś ty się jeszcze stał nudniejszym niż byłeś — to są wszystko frazy! trudno być anachoretą...
Gucio spojrzał na niego i nic mu nie odpowiedział... oba czuli, że się już chyba nie porozumieją, oba litowali się nad sobą wzajemnie.
— Długo bawisz w Wiesbadenie? — spytał Wicek, odwracając rozmowę.
— Ściśle tyle, ile mi nakazana zabierze kuracya. Przyznam ci się, że mnie to życie nie bawi a upokarza. Patrząc na ludzi starych, poważnych, goniących za głupiemi rozrywkami, za dystrakcyami dziecinnemi — wstyd mi czoło okrywa.
Dodaj do tego, że jestem Polakiem i czuję położenie mojego kraju, obowiązujące wielce, — smutne a brzemienne przyszłością. Poraż to na rozpraszanie życia, mienia i czasu na zabawki?...
— Widzisz, kochany Guciu — rzekł towarzysz — znowu wpadasz w te deklamacye bez określenia ściślejszego, bez znaczenia, oklepanki, ogólniki, achy... Chcieliżbyście, aby Polska znowu wdziała żałobę i...