Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwał, tak obywatelską miał powierzchowność, widocznie się zmieszał, na twarzy odmalowało się wahanie, obawa, niepewność, co począć... miał może zamiar w boczną z damami przerznąć się uliczkę, aby spotkania uniknąć... ale było za późno, a dama, krocząca poważnie, wykwintnie, ani myślała z szerokiego gościńca znijść na ścieżkę, na którejby jej wspaniała postać znikła w cieniach.
Kawaler udawał, że przygląda się roślinom, że admiruje młode dęby piramidalne i czarne buki, aby minąć obywatela bez powitania... ale mu się to nie powiodło.
O trzy kroki od niego, obywatel już się śmiał głośno, nie zważając na nieznajome damy i podnosząc laskę, wołał:
— Patrzcie! ha! ha! Wicek! dalipan Wicek! no! no! ależ z waszeci teraz elegant... Upadam do nóg...
Nazwany tak jakoś nieprzyzwoicie Wickiem kawaler, zaczerwienił się, odskoczył od dam, przepraszając je i rad nie rad podszedł, zdejmując kapelusz, do obywatela, który go bez ceremonii poklepał po ramieniu.
Damy poszły tak powoli dalej, że całą rozmowę, zresztą obyczajem dawnym polskim prowadzą głośno a krzykliwie, słyszeć mogły doskonale.
— Chi! chi! Wicek na markiza mi dziś patrzy... dalipan... niby Anglik, niby czeladnik od krawca paryskiego... Ależeś wyprzystojniał, wyrósł... wyeleganciał! daj go katu! Cóż u licha — tak ci rewolucya posłużyła... czyś gdzie bezpańską kasę przy-