Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na parę dni stary Moroz uwolnił jeszcze syna od zajęć zwyczajnych, utrzymywania ksiąg i rachunków, zapowiedział mu wszakże, iż po ich upływie, potrzeba się zająć szczerze buchalteryą, mnóstwem zaległych korespondencyj i rachunków.
Stało się, jak rozkazał i młody człowiek, nawet nie czekając ostatecznego kresu swoich wakacyj chciwie się jął zatrudnień obowiązkowych.
Panna Zuzanna szemrała przeciwko temu ojca rygoryzmowi, uległa przecie sądząc, że praca będzie zarazem lekarstwem na przywiezione z podróży znużenie innego rodzaju...
Nie skutkowała ona jednak. Augustyn był zawsze milczącym, smutnym i nie takim, jakimby go była ciocia widzieć pragnęła. Dawne wesele młodości, humor ochoczy, czoło jasne, zastąpiła przedwczesna powaga i tęsknota. Szukając przyczyn, opiekunka wpadła na myśl, że miłość kraju i smutne koleje, jakie on przebywał, wpływ musiały wywrzeć na biednego chłopca...
Nie domyślała się wcale, że przywiózł z sobą chorobę nieuleczoną — miłość; że na dnie serca zagrzebaną była tajemnica, której nawet tej przybranej matce powiedzieć nie mógł.
Obok kamienicy Morozów, świeżo odnowiony bardzo wykwintnie, stał dom Würflów, w którym pierwsze piętro było do najęcia.
Ponieważ starego kupca obchodziło dosyć to sąsiedztwo, dnia jednego, gdy tabliczkę zdjęto, posłał na zwiady chłopaka, kto najął to pomieszkanie.