Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Takim był dom ten niepozorny jak jego właściciel, cichy... trochę klasztornej fizyognomii. Prowadzono w nim życie oszczędne i skromne, chociaż bilansy doroczne wykazywały coraz wzrastający i już bardzo znaczny majątek w obrocie, towarach, nieruchomościach i kapitałach. Ale ten przyrost majątku bynajmniej na zmianę trybu życia nie wpływał, był dostatek, zamożność — strzeżono się zbytku. Guciowi ojciec dostarczał hojnie na wszystko, co do jego wykształcenia służyć mogło, ale odmawiał wszystkiego, co wdrażało do miękkości i dawało nałogi niebezpieczne a groźne.


Powrót Gucia do domu nigdy może tak uroczyście obchodzonym nie był, jak teraz. Panna Zuzanna rozpłakała się na widok jego, ojciec na pół dnia porzucił swój fotel w sklepie; godziny stołowe, porządek dzienny był przewrócony; nagadać się z nim dosyć nie mogli. Ale właśnie, gdy i stary Moroz i ciocia byli w tem usposobieniu szczęśliwem, nasz podróżny przyjechał, czy znużony, czy niebardzo zdrów, milczący jakiś i smutny. Napróżno się go dopytywano, nie przyznawał się ani do choroby, ani do zmęczenia, przecież widać było, że coś na nim ciężyło. Ojciec niebardzo na to zważał, ale macierzyńskie oko panny Zuzanny wniosło niepokój do jej serca.
— Coś mu jest — rzekła sobie — ale ja tego dojść muszę...