Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Że tak surowem i uczciwem postępowaniem Moroz musiał sobie zasłużyć na szacunek powszechny — domyśleć się łatwo.
Był on poważanym nietylko w kole swoich współtowarzyszów, ale przez wszystkich, co go znali.
W tym samym domu, którego dół cały zajmowały składy hurtowne, sklepy, winiarnie, lochy i komory na różne towary — a drugie piętro służba, oficyaliści, pomocnicy sklepowi — familia pana Moroza i on sam zamieszkiwali na pierwszem piętrze...
Kamienica była stara, jeszcze z tych wieków, w których je budowano jak fortece, dwa piętra miała monumentalnie sklepione... mury grube, dach wysoki — ale wytworu i zbytku próżno w niej szukać było. Za to czystość utrzymywano jak największą, holenderską, myto i zamiatano codzień i najmniejszy kątek nie miał pozwolenia się zabrukać.
Na pierwsze piętro wiodły (na żelazne, ślusarską robotą z roku 1669, drzwi zamknięte) wschody ciemne dosyć, niebardzo wygodne, kręcone, załamywane, ale wcale malownicze...
Pokoje były obszerne, z framugami w murach ogromnemi, z piecami gdańskiemi, a od dziadowskiego podobno wesela, niewiele w nich się zmieniło..
Stara to była zamożność i dostatek, obrachowany na długie trwanie... sprzęt staroświecki, wykonany przez pół artystę pół rzemieślnika z miłością, z upodobaniem, ciężki, poważny, jakby dla innych zgotowany ludzi... Szafy stały rzeźbione