Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wady zmniejszyć, a przymiotami się podzielić, gdybyśmy żyli z sobą...
— Tak, ale koniec końców — rzekł Moroz — ja, co sprzedaję świece łojowe do pańskich przedpokojów i stearynę do salonu, łatwiej z pierwszą niż drugą wnijść potrafię... Hrabia, przyszedłszy do mnie, nie znalazłbyś też u mnie tego, do czego przywykłeś, i powziąłbyś tylko wstręt do życia, któremu jesteś obcym. Zbliżenie się mogłoby wistocie jeszcze bardziej oddalić.
— Dłuższejby to potrzebowało rozprawy — zawołał Starża — odkładam ją do mojej bytności w Poznaniu, gdy będę miał przyjemność pana dobrodzieja i pana Augustyna odwiedzić.
Moroz się skłonił.
— Tymczasem winszuję panu syna — dodał hrabia — i wielkich zalet, i większej jeszcze skromności... prawdziwą nam, co tu zostajemy na jakiś czas, wyrządzisz pan krzywdę, jeśli go zechcesz zabrać z sobą.
— Zabiorę — rzekł, śmiejąc się, Moroz — choćby dlatego żebyście mi go nie popsuli. Boję się tego życia bez pracy, życia czczych słów, rozpraw, dywagacyi, fantazyi i marzeń. Myślą ludzką tak oszczędnie szafować potrzeba jak innemi siłami, powinna ona prowadzić do czynu, a u nas najczęściej od niego tylko odwodzi.
— Masz pan słuszność — rzekł Starża — ale... mówmy o czem innem. — Jak pan znalazłeś syna co do zdrowia?