Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdałoby mi się dosyć dobrem, by mógł już ze mną powracać — rzekł Moroz — bo co się tyczy ręki, taka rana, jak jego, niełatwo się wygaja, a skutki pozostają na zawsze...
Starża podchwycił:
— Złamanie?
— Raczej strzaskanie kulą... nim to, co wyszło, zarośnie chrząstkami i skostnieje... dużo czasu upłynie.
— Jakto kulą? Syn więc pański?
— Był w oddziale Taczanowskiego — rzekł powoli Moroz.
— A nigdy się przed nami nawet do tak chlubnej rany przyznać nie chciał.
Gucio był zmieszany i zarumieniony.
— Nie było o czem mówić — dodał krótko.
— To jedna jego fantazya — odezwał się ojciec — przeciw której nic nie miałem, myśmy też powinni byli poświadczyć krwią, żeśmy obywatelami tej niewidzialnej ojczyzny, której dotąd tylko szlachta służyć i bronić miała przywilej. Widzieliśmy jak na dłoni, na czem się to skończy. Ale nam także należało stanąć do apelu pod infamią.
Szczęśliwy jestem, że mi jedynak ocalał, dumnym, że kropla jego i mojej krwi przelaną została. Teraz czeka go równie obowiązkowa praca dla ojczyzny. Może się śmiać czyja wola, ale ja sądzę, że i siedząc w sklepie jeszcze jej służę.
— Otóż, mój mości dobrodzieju — dodał Starża — jeżeli chcesz, aby jej służył skutecznie pan Augustyn, wierz mi staremu, nie żałuj mu