Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kilku mężczyzn stanęło patrzeć i na ucho sobie szeptali:
— Paryżanka... ale któż to jest? Znasz ją?
— Nikt jej nie zna!
— Ale to loreta paryska... tylko najpierwszej wody...
— Niewątpliwie...
— Otóż niewątpliwie — przerwał inny — bom się dowiadywał... Jakaś istota zagadkowa... Wprawdzie podobna do tych petites dames z Bulońskiego lasku, ale z pewnością nie należąca do ich świata.
— Z pewnością? — pochwycił inny — śmiało wyrzekasz...
— Bom pewny swego...
— Zakład...
— Zakład...
Ucichło, mężczyźni, popatrzywszy, poszli do kursalu, a piękna pani od niechcenia usiadła o dziesięć kroków od naszego obserwatora, jak gdyby umyślnie chciała go drażnić.
Siadła od niechcenia, możnaby powiedzieć, że upadła na krzesło, ale z tą wrodzoną kobietom umiejętnością czy instyktem, który sadza zawsze tak, aby się najwdzięczniej wydawać. Nie zdawała się szukać pozy ani starać, aby jej było z tem ładnie, przecież malarzby lepiej do portretu nie ułożył tych linij... Kibić, ręce, gors, głowa — same w harmonijną, udatną całość się związały.
Ten wdzięk postawy mają tylko kwiaty, rośliny i kobiety, nie szukając go... Powój, winna latorośl, nawet najbiedniejsza pokrzywa wdzięcznie się usa-