Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wyznam panu wszystko... to ludzie są próżni, miałem nadzieję ożenienia się...
— Mój pan Wincenty — zimno odpowiedział, Hamowski — a to szczęście, że się tak stało... Powiadasz, że ludzie próżni... ty sam, co za przyszłość miałbyś z nimi i jaki los mogło ci dać ożenienie kradzione, które się rozbija o to, że nie jesteś hrabią i że nie masz nic nad to wykształcenie, które winieneś własnej pracy...
— Ale to ludzie zacni... chociaż widzi pan... wszyscy mamy słabości.
— To pewna, panie Wincenty, ale nie na słabościach trzeba budować... biada temu, kto korzysta nie z cnót ludzkich, ale z wad człowieka! Co cię tam czekało! Niewola i upokorzenie... Wierz mi, masz młodość, naukę, siłę — pracuj poczciwie dla zdobycia sobie przyszłości, a nie sprzedawaj się dla pieniędzy. Bezeceństwo, grzech i w końcu się oszukasz... Szczęścia tam nie będzie...
Wincenty nie miał już co na to odpowiedzieć, głos Hamowskiego był głosem sumienia.
— Ale wierz mi pan — odezwał się pomieszany cicho — ja — ja — sam nie nazwałem się hrabią. Pani von Kaisersfeld rzuciła to słowo w rozmowie, pochwycono je, nie mogłem mojej protektorce zadać fałszu... nieszczęśliwy skład okoliczności...
Hamowski ruszył ramionami.
— Wszystko to bałamuctwa — rzekł — tego, co powiedziałem, odwołać nie mogę, cóż tedy chcesz, żebym uczynił?