Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W progu stanął, oba na siebie oczy podnieśli. Przypatrzywszy mu się ksiądz, złagodniał, skinął głową, nie mówiąc słowa, wziął stołek i siadł przy nim. Wyszli wszyscy.
Janasz, który był w trzeciej izbie, słyszał tylko chwilami to podniesiony głos proboszcza, to cichy ale wysilony Korczaka. Gdy go zawołano, Skwarka siedział posępny na krześle, a proboszcz poszedł po komunię świętą i oleje.
— Na wszelki przypadek — mówił stary.
Obrzęd odbył się przykładnie, bo staruszek mimo nóg obrzękłych, chciał przyklęknąć. Janasz i chłopak trzymali go pod ręce. Bił się w piersi i płakał.
Gdy się wszystko skończyło, przygotowanego tynfa chciał dać proboszczowi, ale ten go odmówił.
— Byłeś wielmożny pan kolatorem moim, to posługa należna. Co tam między nami niegdy zachodziło — niech będzie zapomnianem, a gdy da Bóg pozdrowiejesz....
— Poprawię się — daję słowo — zamruczał Korczak.
Janasz wyprowadził proboszcza do bramy.
— On do jutra nie dożyje — odezwał się ksiądz — czy waćpan o sobie pomyślał? Krewnych nie ma blizkich — mógłby zrobić testament.
— Niechże Bóg broni — przerwał Janasz — żebym w takiej chwili miał o sobie pamiętać. Co będzie to będzie, pójdę gdzieindziej.
— A coś się tu namęczył?
Nie odpowiedział Korczak. Pożegnali się u bramy.
— Szkoda mi was — Bóg widzi, westchnął proboszcz.
Ku nocy coraz było gorzej, puchlina podnosiła się do góry, Korczak to sam czuł.