Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili — ja mam takie szczęście psie do ludzi, że mnie nigdy nikt poczciwego nie dał słowa.
— Ja nigdy nie kłamię — rzekł Janasz krótko.
— A to z ciebie, gołąbku — bardzo porządny człowiek! odezwał się stary. Są tacy ludzie, co wszystko miodem smarują w oczy, znałem takich, ale za oczyma dziegciem — może ty do nich należysz?
— Przekonasz się pan — rzekł Janasz krótko, chcąc przerwać rozmowę.
Milcząc dobył Korczak plik papierów z za kożuszka i położył go przed Janaszem.
— Żebyś się nie nudził u mnie — szepnął. Podszeł ku drzwiom i wrócił.
— Miałem jeszcze jedną propozycyjkę do zrobienia. Młodemu ruch potrzebny, to ja wiem. Jabym ci furkę dał do Lublina, mam sprawkę w trybunale. Jest tam łotr, pijanica, zbój patron co jej pilnuje, ale jego trzeba pilnować. Ze mną się obył tak, że mnie już nie ma za Boże stworzenie. Możebyś ty się przewietrzył?
— Dlaczego nie? — rzekł Janasz — pojadę.
— Na drogę coś nie coś dam, z domu się weźmie chleb, obrok, sianko, bo takiego sianka jak nasze nigdzie nie dostać. Sera może też kawałek zawiędłego znajdzie gospodyni. Młodemu nie wiele potrzeba. I zdrowiej — słowo daję.
Janasz się uśmiechnął, a stary zaczął także śmiać się, jakby z samego siebie.
— Bez pieniędzy, ściśle biorąc, możnaby się całkowicie obejść, gdyby nie ci rozbójnicy karczmarze, którzy postójnego wymagają, chociaż naprawdę winniby zapłacić, gdy koń postoi. A nawóz? To też na ogrodach u nich dynie jak beczki! zkądże to? z naszych koni. Fortuny robią karczmarze, taki