Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za pazuchą miał łyżkę podróżną, którą wożono niegdyś zawsze, bo szlachcic bez szabli, noża, łyżki i krzesiwa nie stąpił. Dla Janasza pożyczono u gospodarza i śmiejąc się do stołu zasiedli, a przypominając jak żyli i karmili się u Agi.
Słuchała pani Zbylutowska wzdychając i męża pocałowała za to, że tyle wycierpiał. Korczak wzdychał nad nieszczęściami dwu jeńców, ale jadł łakomie i chciwie, z oczów Janasza nie spuszczając.
Polewka i pieczone mięso cały obiad składały, gąsiorek zieleniaku stał na stole, aby było czem popijać. I tego staruszek skosztował, a jakoś mu po nim oczy się otworzyły — bo zrazu jak kret patrzał — i usta się na uśmiech zbierały.
— Choć to niegrzecznie ledwie usta otarłszy łaskawych gospodarzy żegnać, rzekł wstając Janasz, ale komu w drogę, temu czas.
To mówiąc gosposię w rękę pocałował; towarzysza w twarz z obu stron, małego chłopaka w czoło, Korczakowi się nizko skłonił i chciał wychodzić, gdy stary co rychlej czapki i koszturka zaczął szukać i razem z nim pośpiesznie się za próg wybrał. Towarzysz to był niespodziany i niezbyt pożądany dla Janasza. Za progiem pochwycił go za rękę.
— Gdzie, kochanie, mieszkasz? — spytał — jabym słóweczko chciał z tobą pogadać.
Stali przy drzwiach izdebki, Korczak wszedł.
— Czego to ty, gołąbku tak się śpieszysz? — szepnął oglądając się — ja... ja chciałbym cię poznać i jeszcze lepiej pokochać. Bo i tak kocham, jako swoją krew.
Obejrzał się i głos jeszcze zniżył.
— Ja, ubogi jestem, to prawda, mówił dalej — strasznie ubogi... zjadły mnie z kretesem pieniacze,