Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby promieniem odbitym od oczów Jadwigi. Uczuła zimną rękę jego drżącą w swych dłoniach. Głowa podnosiła się, dźwignęła, sen zdawał się rozpraszać. Chory spoglądał w koło niedowierzając sobie. Po chwili jakby znużony zamknął powieki, padł znowu i westchnienie ciężkie wyrwało mu się z piersi.
— Janasz! głośno już powtórzyła Jadzia.
Usta chorego poruszyły się.
— Kto mnie woła?
— Ja! siostra — zawołała Jadzia — ty musisz żyć — tyś żyć powinien — ja nie chcę byś ty umierał. Janasz! Ostatni wykrzyk był pełen boleści i błagania.
Miecznikowa stała bezsilna; łzy jej ciekły po twarzy, chciałaby była odwołać córkę, czuła się przykutą do ziemi, patrzała jak na cud, na to wołanie do życia, płynące z serca i dokonywające cudu w jej oczach.
Korczak zerwał się i siadł, wstrząsnął cały. Oczy otwarły się wielkie, ręką potarł czoło, patrzał i poznawał Miecznikową, Jadzię, ale nie mógł myślą pochwycić zerwanej nici żywota.
— Janasz, ty będziesz żyć! głośno poczęła Jadzia, ty musisz żyć — ty nie umrzesz.
Chory poruszał się jakby bronił nakazowi, jakby mu od progu śmierci ciężko było powracać do życia, lecz przytomność, siła, oddech, ożywiały już tego, który był trupem prawie przed chwilą.
Miecznikowa przystąpiła z kolei.
— Jesteśmy przy tobie, Janaszku — rzekła, nie opuścimy cię — Bóg łaskaw, siły ci wrócą. Masz opiekę, nie jesteś sam. My z tobą.
Oprzytomniały milczał długo.
— Gródek! klasztor — zabili Tatarowie, niewiem,