Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Matko! On umiera — zawołała ręce łamiąc w rozpaczy i padając na kolana — on umiera.
— Kto?
— Janasz!
Miecznikowa stała osłupiona, gdy wbiegł ks. Żudra, a za nim Nikita. Odkryło się wszystko.
Strwożona sama, natychmiast zaprzęgać kazała p. Zboińska, zamknęła jednak wprzód drzwi i zostawszy sama z córką, usiłowała ją utulić.
— Bardzo piękna miłość bliźniego i miłość braterska dla sieroty, odezwała się potem surowiej nieco, ale niech Jadzia nie zapomina, że ludzie nie nawykli do takich przyjaźni, źle je widzą i źle tłumaczą. Obcy człek! na miłość Bożą.
— Jakto obcy? matuniu — przerwała Jadzia — wychowaliśmy się razem, przywiązałam się do niego i nie mam płakać, gdy za nas i z naszej przyczyny umiera.
Miecznikowa sama mocno zmięszana, przerwała zaraz rozmowę, otarła oczy Jadzi, zarzuciła jej zasłonę na twarz i kolebkę podawać kazała. Całą drogę jechały milczące, matka słyszała łkania córki i udawała, że nie wie o nich. Zajechała kolebka wprost przed kościół, gdy na wotywę uroczystą dzwoniono, weszły więc zaraz, poklękły, a ks. Zając już z zakrystyi do ołtarza kroczył z asystencyą. Przez cały czas nabożeństwa, Jadzia miała głowę spartą o ławkę i płakała.
Najgorsza chwila nadeszła, pragnęła p. Zboińska widzieć chorego a córkę zostawić, aby jej oszczędzić bolesnego wrażenia, lecz Jadzia stanowczo się oparła, poczęła ją całować po rękach, chciała upaść do nóg i Miecznikowa lękając się oczów ludzkich, zaleciwszy spokój, musiała wziąść ją z sobą.