Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Historya o Janaszu Korczaku.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wały się odsunąć. Zwolna je cisnąc, wejrzała wewnątrz. U drzwi w jednej koszulce i spódniczce, z rękami na piersi złożonemi leżała omdlała Jadzia.
Skoro świt zbudzony starym nałogiem, pan pułkownik Dulęba wstał z sofy, na której się wyspał wygodnie. Naprzeciw niego Kasztelanic twardym jeszcze snem po trudach spoczywał. Nie budząc go wstał pułkownik, odział się i wyszedł. Izba i powietrze zamknięte nie smakowały mu, potrzebował mieć czem odetchnąć, chciał też zajrzeć do swojego obozu, bo żołnierz, którym dowodził, nie odznaczał się karnością wielką, potrzebował nietylko oka pańskiego, ale często i ręki.
Dulęba w tym kraju, gdzie zawsze groziło niebezpieczeństwo, musiał trzymać ciurów w ryzie....
Wyszedłszy za bramę przekonał się zaraz iż niedaremnie był niespokojny: w obozie panował nieład wielki.
Chorąży krzyczał i pohamować nie mógł ludzi, którzy się z sobą zajadali. Co rychlej więc po kładce, którą na parowie położono, poszedł ku obozowi, zdala już grzmiącym gromiąc głosem i ręką a pięścią grożąc rebellizantom.
— Dam ja wam! ciury jakieś przeklęte! dam ja wam! czekajcie no!
W tem tentent konia posłyszał za sobą; odwrócił się. Janasz jechał samowtór z hajdukiem Hołobą.
— O! tak do świtu? a toż dokąd? zapytał.
— Z listami do p. Miecznika — odezwał się Janasz stając. Dulęba patrzał nań.
— Z respektem — odezwał się — ale wyglądasz waszmość jak z krzyża zdjęty i wybierasz się w taką drogę? Blady, ranny....
— Tak się zdaje — nic mi nie jest!