Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i Trzaska ledwie mogli na oko ich złapać... by lektyki nie stracić.
Wreszcie dopędzili tak pirneńskiego przedmieścia i szerszéj nieco ulicy, w któréj księżyc padał. Borodzicz ujrzał zaraz na progu jednego z domostw, stojących we drzwiach Zygmunta i Diembę... Byli sami i bez broni... drążnicy zwolnili kroku tak, że Trzaska miał czas nadbiedz i Borodzicz, który już szabli dobył, z przełaju przeciw lektyce zajść... Tylko co ją postawiono na bruku i wieko podniesiono, a Zygmunt z Diembą przypadli do otwierających się drzwiczek, tuż na karku już mieli Trzaskę i Borodzicza...
Elżusia wysiadając zobaczyła męża i z podziwu krzyknęła, ten ją już pochwycił za ręką, a Dziemba miał wziąć za drugą, gdy Borodzicz nie czekając dłużéj płazem go po grzbiecie tak smagnął, iż Julek odwrócić się nagle zmuszony, pośliznął się i padł pod nogi; Trzaska uderzył prawie równocześnie Zygmunta...
Drążnicy widząc to, pasy nawet porzuciwszy zbiegli, aby się skryć co najprędzéj. Dziemba też przestraszony uderzeniem, zerwał się, i nie czekając więcéj, wpadł do domu, którego drzwi za sobą zatrzasnął.
We dwóch Borodzicz i Trzaska chwycili teraz pana Zygmunta, którego im łatwo było przytrzymać, tak, że kroku ruszyć nie mógł; klął tylko i rwał się a odgrażał napróżno.