Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Suknie dodzieram stare; a nadzieja w Bogu, że gdy one w łachmany pójdą, ja ich nie zapotrzebuję, i wspomnienia, jakie w nich noszę, przeboleję i zapomnę...
Teodor musi się o własnych siłach wybić na wierzch; lub, lub...
Przerwała zamyślona...
— Może téż Bóg, co niezawsze karze dzieci za rodziców grzechy, zlituje się nad nim...
Znam Teodora: dziecko to dobre; lecz więcéj dla niego obawiałabym się dostatku, niż ubóztwa... Łatwo-by zawróciła się ta piękna główka. —
Zaczerwieniona przerwała znowu.
— Tak, jak jest, najlepiéj pono... — dodała. — O. Elizeusz powiada, że troskać się trzeba, a zbyt troszczyć się nie należy.
Clement pocałował ją w rękę i wysunął się po cichu, zmieszany mocno, pomrukując pod nosem jakieś francuzkie przekleństwa, jakby one z piersi ciężar gniotący je unieść z sobą miały.
Karyolka potoczyła się wprost do Białegostoku, do dworku pod ogrodem. W pałacu i tego dnia, chociaż dużo gości już odjechało, sale jeszcze dosyć były pełne, i gdy Clement na wieczerzę przyszedł, zdając się szukać pana Hetmana, ledwie po wstaniu od stołu mógł się do niego docisnąć.
Hetman przy wieczerzy jeszcze mierzył go oczyma, chcąc z niego coś wyczytać, a schwyciwszy, pociągnął z sobą do okna.
— Widzę z twojéj miny, że nie udało ci się — rzekł cicho.
— Z mojéj winy, czy nie wiem, jak i dla czego, wracam złajany, przyniósłszy, zamiast pociechy, przykrość, ból, słowem — na nic się nie zdałem.
— Historya szafiru? — przerwał Branicki.
Clement ramionami ruszył.
Hetman się zachmurzył.
— Wasza Excellencya oparłeś się mojéj myśli, która była stokroć lepsza, a dziś już zużytkowaną być nie może. Należało pieniądze wysłać z Wilna, z Warszawy, nie wiem zkąd, jako zwrót długu od nieznajomego.
Hetman zapatrzył się gdzieś zamyślony.
— Cóż z synem myśli? — zapytał.
— Już go niéma! — zawołał Clement.
— Jak to! a cóż się stało!
— A! — rzekł doktor — po wczorajszéj jego eskapadzie do Choroszczy, przestraszyła się tak i rozgniewała, że do dnia nie dozwoliła mu pozostać. Wyjechać musiał z rana do Warszawy.
Branicki słuchał roztargniony.
— Toć przecie tam znaléźć można jakiś środek pomożenia mu nieznacznie — dodał.
— Z dowiedzioną już niezręcznością moją, ja się nie podejmę go szukać — rzekł Clement...
— A ja kogo innego nie chcę.