Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Grzechy hetmańskie.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do końca obiadu tylko komplementa i dusery prawiąc żołnierskie, które pewno mniéj były słone, niż te, jakiémi książe Radziwiłł piękną panią częstował — zabawiał Paklewski dosyć szczęśliwie przedmiot swych adoracyi.
A że przy tém dolewano ciągle, i zdrowie różnych osób przepijać było potrzeba, Paklewski wkrótce tak się stał wesołym i śmiałym, że w końcu, wraz z innemi niewiastami, i Pułkownikowa od stołu dezerterowała. Nie opatrzył się nawet, gdy znikła.
Powoli téż przy wetach niektórzy wstawać poczęli, inni się przysiadać, poformowały się gruppy rozmaite, i Paklewski, sam nie wiedząc jak z kielichem się znalazł, popychany, w sali drugiéj, gdzie muzyka grała i pijatyka była okrutna. Miał sobie za obowiązek docisnąć się do solenizanta z kielichem, i pociechę tę zyskał, iż mu Hetman na chwilę białą rękę, na ramieniu położył.
O żadnéj rozmowie, wśród okrutnego rumoru i hałasu kapeli, mowy być nie mogło. Kto chciał się dać słyszéć drugiemu, ręce mu do ucha przykładał i przez nie z całych sił trąbił.
Nie pamiętał Porucznik, żeby się kiedy tak ubawił, jak dnia tego: kieliszek jego jakimś cudem, mimo że go sumiennie wychylał, ciągle był pełny; znajomi i nieznajomi przychodzili, i ściskali go serdecznie... Twarze, ludzie — przemieniali się czarodziejsko przed nim; przesuwały w cudnéj piękności damy, orderowi panowie, dygnitarskie podbródki, postacie dostojne, wąsy i peruki, — wszystko różowe, lśniące, spotniałe, szczęśliwe, uśmiechające... Paklewski ledwie jednego kogoś schwycił, już mu niknął, a drugi się przedstawiał. Zdawało mu się, że stał w miejscu, a coraz się sale mieniały — i jakim sposobem znalazł się w ganku od ogrodu, tego sobie wytómaczyć nie umiał.
Tu przecie, oparłszy się o kolumnę, owiany świeżem powietrzem, uczuł jakby do portu zawinął.
Błogo mu było.
Po za nim w jakimś kątku ciemnym toczyła się rozmowa, któréj urywki uszu jego dolatywały.
Nie mógł jéj dobrze zrozumiéć, bo był przekonanym, iż dnia tego na tym dworze brzmiéć musiało wszystko chwałą solenizanta. Tym czasem, jakby niepojętą przekorą, dochodziły do niego najosobliwsze złośliwe ucinki.
— Co wspaniale, to wspaniale! byle to trwało i nie runęło! Sardanapala gody, w końcu stos!
Niech pałki zalewają, tém lepiéj; trzeźwym będzie wygrana!
— Piękna i wspaniała Hetmanowa, ale dla dygnitarstwa, nie dla serca, jest mu małżonką. Mokronowski adjutantuje! hę!
Śmiać się poczęto.
— I wyśmienicie się składa, bo hrabina przez niego wié wszystko, a przez nią Kanclerz i Wojewoda. Nie potrzeba innego nadzoru!
— Decorum zachowane; Hetmanowa honory odbiera, których łaknie, a stary pan hurysy sobie chowa, jak dawniéj.