Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żołnierzy niema... minut dziesięć... a żołnierzy niema.
— My jego złapiemy tego niegodziwca... on musi być w mieście — noc czarna, jak piekło i deszcz... on nie pojechał!
— Głupi, taż to właśnie noc do ucieczki...
Sekretarz chwycił się za włosy...
Zastukało w sieniach. W progu ukazał się podporucznik Samojleńko, a za nim karabiny żołnierzy.
— Co tobie pułkowniku — zawołał śmiejąc się w progu młody wojskowy — czego ty nas po deszczu i błocie niepokoisz... nie pora to tobie spać!
Ale spojrzawszy na twarz bladą i usta drżące Paramina, Samojleńko zamilkł i domyślił się, że sprawa była ważna.
— Konia z siodłem... podawaj konia! — krzyczał pułkownik...
— Co się stało? Co to jest?
— Nic — sprawa rządowa... aresztant bardzo ważny... dzieło polityczne... żołnierze pójdą za mną, obstawią dom, który pokażę, i nie wypuszczą z niego nikogo... a jeśliby się chciał wymykać... chwytać... bodaj zabić!
Koń stał przed gankiem równie zdziwiony jak dieńszczyk, co go wyprowadził — oba ziewali.
Sekretarz zakasawszy spodnie, miał z zakrytą latareńką prowadzić żołnierzy... Wszystko co było na policji miejskiej ruszyło na wielką wyprawę. Deszcz lał nielitościwy.

∗             ∗

W sprzeczności z ruchem, jaki panował około mieszkania policmajstra, miasteczko przedstawiało widok obumarły i uśpiony. Gdzieniegdzie błyskało mdłe światełko łojowej świeczki, odbijające się malowniczo w błocie i kałużach. Bramy domostwa były pozamykane, ciszę głęboką przerywał tylko plusk deszczu