Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Emisarjusz.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

baczność na ludzi podszywających się pod nazwisko i paszporty cudzoziemskie.
Zimny pot wystąpił na czoło sekretarza...
— Dla tych ludzi niema nic świętego! — zawołał — paszport! niegodziwi!
Trzecia odezwa, na której wierzchu stała przestroga: bardzo sekretne, zawierała rysopis głównego sprawcy, słowo w słowo zgadzający się z rysopisem przed chwilą wypuszczonego zegarmistrza... Dodawano, iż mógł on mieć paszport niemiecki, a nawet pruski...
Sekretarz ręce załamał.
— No tak! — krzyknął — to był on! to był on, ja miałem dobry nos... a pułkownik politykował. Co nam do polityki. Jego trzeba było zaraz w kajdanki... i na odwach... do turmy... to był on... a teraz... szukaj wiatru w polu... Dowiedzą się, że myśmy go przepuścili, że ja mu paszport wizował, złapią go i mój podpis znajdą... tak ja przepadł... przepadł! przepadł!
Sekretarz zrozpaczony zakrył sobie oczy, instynktowo pobiegł do kąta za stołem, dobył butelkę, odkorkował i napił się rumu, który w takich zrozpaczonych wypadkach jeden tylko utraconą przytomność przywrócić może.
— Boże, miej miłosierdzie nademną! — zawołał, obracając się do kąta, w którym przed obrazem Zbawiciela słabo świecąca gorzała lampeczka.
Rum i modlitwa dodały mu otuchy.
— Ależ nie może być, żeby on w taką noc czarną dokąd wyjechał? Z bólem zębów! Ba! Jego tak zęby bolą, jak mnie... to udane... Nie! my jego złapać musimy... Pan Bóg łaskaw! Bylem go ja złapał... paszportu i wizy śladu nie zostanie.
Miał znowu otuchy szukać w butelce, gdy pułkownik, który się był ubrał na prędce i pokrzepił koniakiem, wpadł przypasując szpadę.