Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto! i pan koniuszy się wybiera? a no! to i ja! — zawołał kapitan. — Hej! Grzesiu! frak i buty żytomierskie!
Jerzy pożegnał niepojętego kapitana i wymknął się do siebie. Stał razem ze starym i młodym Grabą. Oni się właśnie zdawali nad czemś naradzać, gdy Jerzy wszedł zamyślony, smutny i taki, że gdyby go w tym stanie ujrzeli dawni towarzysze, posądzićby go musieli o ogromną przegraną w karty lub co gorszego nawet: bo dawniej nie bywał nigdy w tak posępnym i strasznym humorze.
Stary Graba, jak zawsze, miał na czole pogodę uczciwego człowieka, której nic zasępić nie może; wszakże więcej trochę wzruszony, trochę rumiany, w oczach miał jakby ostatni konający promyk niedogasłej namiętności, jakby łzę nie zaschłą jeszcze.
Smutno coś mówił do syna: syn słuchał z uszanowaniem i pokorą.
Jerzy przeszedł na palcach, nie przeszkadzając rozmowie i posunął się do swojej izdebki, chcąc tylko ubrać się co najprędzej.
— Pan będziesz na wieczorze? — spytał go stary Graba.
— Będę z moim dziadem — odpowiedział Jerzy.
— I mój syn także.
— A pan? — spytał Sumin.
— A ja! ja — trochę tajemniczo i zmięszany rzekł Graba — ja, może tylko na chwilę lub całkiem nie.
— Czyż i taką zabawę pan potępiasz?
— Potępiam? nie. Młodym jej potrzeba, starym także większe zgromadzenia, choć nie tańcujące, są zbawienne dla zmiany myśli, dla spotkania z ludźmi, ze-