Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 20 —

bardzo mu z tem życiem dobrze. Nie ma dnia żeby nie miał chętnego towarzystwa do zabawy.
Dzisiaj właśnie grono przyjaciół mniemanych poważnie, ale wrzawliwie, naradza się o przyszłem marszałkowstwie Paliwody. Niekiedy z gwaru wysforuje się głos potężny, dobitnie przekonywający o potrzebie jakiego kroku; to znów monolog zastępuje polylogja okropna.
Samurski, głowa sojuszu, szepce pocichu kandydatowi rady, i opowiada mu do ucha odwiedziny swe u pana Graby. Młodzież przysuwa się i podsłuchuje ciekawie.
— Zobaczymy! — wołają niektórzy śmielsi — niechno się raz pokaże, damy mu porządną naukę!
— Dajcie mu pokój, nie zaczepiajcie lepiej — odparł zadumany Paliwoda.
— Coto lepiej nie zaczepiać? jakto! — zawołał z boku młodzik z czarnym wąsem. — Co? lepiej sobie dać jeździć po nosie? Co? jakiś stary partoła będzie ci prawił kazania i morały, a ty mu się będziesz jeszcze za to kłaniał? Nie! nie! chce nauki, to ją będzie miał!
— Zwolna, zwolna, panie Józefie! nie gorączkuj się, bo się poderwiesz! — rzekł Paliwoda. — Jak go zobaczysz, zaręczam ci, że ostygniesz. Ja się nie gniewam za to co mówił, bo może i miał słuszność, a zaczepiać go, jak cię szczerze kocham, niezdrowo.
— Zobaczymy!
— Zobaczymy!
I głośniejsza rozmowa znowu przeszła w szepty, wykrzykniki i mruczenia.
Koniuszy Sumin, który z innymi przybył także do