Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a Władzio, jeden z malców, koniecznie się uparł, żebym z nim poszedł zobaczyć ogródek, gruszę i huśtawkę. Pomimo matki, która mu nudzić mnie nie dozwalała, poszedłem z nim, a grono dzieci pobiegło za nami. Nie wiem czemu ta wesoła rodzina moja rozpogodziła mi czoło: czegoś im zazdrościłem i rozbawiłem się z niemi szczerze po młodemu.
Obszedłszy ogródek, poznawszy się ze wszystkiemi drzewami, z Joasiną brzozą, z Władziową gruszą, z Józiową wisienką; obaczywszy kwiatki Julisi i Helenki, wychwaliwszy zabawki chłopców niewykwintne, bo domowej roboty: powróciłem do pokoju, gdzie się już nakrywały stoliki, otwierały komody, oczyszczały z pyłu paradne filiżanki, kipiał samowar błyszczący i gotowała na kominku kawa dla pana koniuszego. Staruszka w najlepszym humorze śmiejąc się ciągle, rozpowiadała coś panu koniuszemu. Pan Sumin przerywał jej malując swe kłopoty gospodarskie i powodzenia.
Wszedłem na to, jak jęczmień wydawał po dwa korce, a pani Teresa przypominała koniuszemu, że była od niego starszą o lat pięć. Biedna starała się być grzeczną jak mogła... Usługa szła żywo, bośmy do niej nie potrzebowali sług, dzieci się same krzątały, tłukły, rozlewały z pospiechu, ale nie można było pozbawić ich przyjemności usłużenia gościom.
Oto próbka rozmowy choć maleńka:
— Pan brat podobno dzierżawi Zapadliska?
— Tak, już od roku prawie.
— No i jakże idzie?
Pani Teresa. Zapadliska! poczekajcie, toż to dziś Dolskich; wiem, dwóch braci, ubodzy byli: młodszy gdzieś z wojska zniknął, a starszy to się ożenił z Ba-