Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w ganku powskakiwały do domku, a z domku w większej liczbie powyskakiwały na ganek.
Okrzyk: „pan koniuszy! pan koniuszy!“ dał się słyszeć we drzwiach, i ludzie z piekarni, ludzie ze stajni powysadzali głowy patrzeć na tak niezwyczajnego a pożądanego gościa.
Stanęliśmy u progu: a na progu już nas cała czekała rodzina, oprócz tych, którzy byli zajęci robotami w polu lub dozorem roboty. Rodzina uboga zawsze liczna: Pan Bóg daje strzesze słomianej to bogactwo, którego jej nieraz złocisty dach zazdrości. Na przedzie stała otyła staruszka, matka pana Sumina, de domo Zawiska, imieniem Teresa, w szlafroczku cycowym, w białym perkalikowym czepku z ogromnemi wstęgami żółtemi, z poczciwą twarzą, uśmiechniętą, wesołą i zdradzającą pociąg do gadatliwości. Za nią synowa, już średnich lat kobieta, dosyć przystojna, ale blada trochę i mizerna, podobnie ubrana, we włosach tylko, z maleńkiem dzieckiem na ręku. Dwoje starszych trochę trzymały się jej sukni, dwie panienek młodziuchnych opodal wyglądały przeze drzwi, a dwóch chłopców w szkolnych mundurzykach u słupa czekali, czerwieniąc się jak jabłka, na ucałowanie ręki pana koniuszego. Naliczyłem ich siedmioro! Ale panienki starsze i jedna, której zrazu niedoliczyłem, były to siostry pana Sumina, córki starej pani Teresy. Wszystko rzuciło się z okrzykiem ku nam, ale się trochę stropiło, postrzegając mnie nieznajomego. Ledwie przecie dowiedzieli się, żem Sumin i krewny, a przybyłem umyślnie, żeby ich poznać: zaczęli mnie wszyscy mniejsi w ręce, a starsi w twarz całować. Staruszka nie wiedząc jak mnie przyjąć, kłaniała się tylko z uśmiechem, nie domyślając się, że ją