Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan zna jego żonę?
— Toćto, panie, najpiękniejsza kobieta na cały kraj, to anioł! Ale cóż, panie, tak jej skąpił, tak z nią dziwaczył, że go nareszcie porzucić musiała.
— A może też i ona dziwaczyła?
— Gdzie tam, panie! dość spojrzeć: to anioł! to śliczność! a dobra! a łagodna!
— A dalej? — spytałem.
— Albo z ludźmi w swoich majątkach jak się on obchodzi?
— Cóż, źle?
— Bez sensu, panie. Ludzie potrzeba, żeby czuli rygor; a to porozpuszczał ich tak: czy wie pan, że już przed nikim nawet czapki nie zdejmują?
— O! to straszna rzecz w istocie.
— A jedziesz koło karczmy to nie powstają.
— I to okropne, w samej rzeczy!
— On ich do tego doprowadzi tą pieszczotą, że w końcu i nasi myśleć sobie coś zaczną. A do czegoto, panie, chamom te wymysły: a to szkółka, a to ochrony, a to sio, a to to, to i nazwisk nie połapać? Alboto oni wieków tak nie przetrwali i było im dobrze? Tylko psuje i nic więcej.
— I cóż dalej? — spytałem.
— Albo i to — dodał kapitan — czy to milionowemu panu godziż się być takim sknerą? tożto ani porządnego powozu, ani liberji jak u drugich, ani kucharza! A przyjedzie kto do niego, krupniczek, winko stołowe, lurka sobie, i więcej nic. Ale na fatałaszki to nie żałuje, i rujnuje się.
— Jakież to fatałaszki, proszę pana?
— A cóż, książeczki, obrazeczki, strzelbeczki, stare