Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mnie, poszedł prosto w las. Nie śmiałem go w tej chwili ani pytać, ani zaczepiać, ani pocieszać, ani mu towarzyszyć. Rozchylił krzaki, wpadł w gąszcz, i zniknął mi z oczu. Pojmujesz, że nazajutrz pojechałem do Rumianej; lecz jakby na zakwaszenie mi umyślnie tej chwili z nieba spadłej, przystawił się pan koniuszy. Zobaczywszy mnie w salonie wchodzącego, poczerwieniał najprzód, pobladł potem, potargał czuprynę, spojrzał na Irenę, która spuściła trochę oczy, i nie witając mnie tak był zły i gniewny, odszedł od okna.
Pani Lackiej nie było w salonie, i dnia tego całkiem się nie pokazywała; mówiono, że była chora.
Gniew mego dziada zmienił się wkrótce w zjadliwe szyderstwo, od którego, nie chcąc go zapewne rozdraźniać, mało mnie broniła Irena, wszakże broniła trochę. Ja znosiłem spokojnie, jak zachwycony w polu ulewą podróżny.
— Przedstawiam pani — rzekł najprzód — mojego wnuczka, mego kochanego wnuczka, pana dzierżawcę Zapadlisk (wziął je za wygrane w karty pieniądze: dobry użytek ze złego przybytku), dzierżawcę Zapadlisk nie bez celu: graniczą z Rumianą! a zatem ostrożnie z paniczem!
— Panie koniuszy!
— Kawaler wielkich sentymentów i pije jak ja, to dosyć powiedzieć; gra jak... stracił fortunę, któraby dziesięciu ubogim rodzinom na całe życie wystarczyła. Ma jeszcze właśnie tyle resztek zdrowia, serca i pieniędzy, ile potrzeba na dzierżawcę Zapadlisk, czyhającego na bogate ożenienie. Ale djabła zje! — dodał po cichu.
Moja obojętność na tego rodzaju szyderstwa, zdaje