Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

boda zupełna wróciły, nie użyłbym ich pewnie tak jak wprzódy: tak mi żal lat straconych.
Nie! nie! nie ma szczęścia w szałach młodości (bo to nietrwałe), ani w zbytku i miękiem życiu, ani w nagromadzonych rozrywkach bez liku, bo to wszystko sprowadza zużycie i nudę, ani w niepomiernej żądzy wzniesienia się dla oka; ono tylko w spokojnej ciszy sumienia, w wiejskiej ustroni, w ukształceniu własnem, we wzniesieniu się duchowem, w umiarkowaniu żądz, w swobodzie duszy, w pracy i w marzeniach. Wyszedłszy z tych granic, spotykamy ściany pięknie pomalowane, o których zmyślone ogrody i pałace bijemy się piersią zbolałą: ale wejść tam niepodobna.
Ja ją widziałem!
Posłuchaj: zawsze jeszcze jeżdżę na granicę Rumianej i siadam tam czytać i dumać, zkąd widać dwór i drzewa ogrodu; jeśli nadejdzie pan Piotr, dumamy we dwóch, lub rozmawiamy po cichu, powoli, przerywając dumy długiemi przestankami milczenia. Wybraliśmy sobie kilka dębów starych, rozłożystych, u brzegu lasu, i tu zbudowaliśmy (tak jest, bo własnemi nawet rękoma) rodzaj szałasu, otwartego na stronę Rumianej, z dwoma ławami z kłód. Pan Piotr, dobry ogrodnik, pozasadzał krzewy, posiał chmiel i powoje, i dziś to miejsce ściąga nas obu ku sobie, jeśli nie codzień, to przynajmniej bardzo a bardzo często. W jednym kątku tej budki chowamy hubkę do zapalenia fajki, w drugim czerpaczek prosty, z którym z kolei chodzimy po wodę do niedalekiej krynicy. Mamy i ognisko obłożone kamieniami na chłodne wieczory, na zimne ranki, na słotne dni. Pan Piotr, jeśli się nie błąka po lasach, horodyszczach i mogiłach, często tu nawet nocuje. Właśnie