Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

białem czole choć jeden zakątek, gdzieby czysty pocałunek mógł się umieścić, nie wstydząc się sąsiedztwa? w sercu choć jedno uderzenie, coby już komuś nie służyło, któreby ktoś nie przywłaszczył i nie tłumaczył sobie. Dziś ja jej nie kocham, kocham tylko wspomnienie, a tej nowej istoty nieznanej mi, która przerodziła się z tamtej, nie chcę! nie! to nie ona! Ten sen mój odeśni się chyba drugiemu gdzieś młodemu szaleńcowi, w innej piersi, na też samą boleść przeznaczonej!
Wstał żwawo z drzewa, porwał strzelbę silną ręką i uciekł w las.
Patrz, Munciu, coto są uczucia prawdziwe! i nie wstydże ci, że ty często imieniem takiego uczucia zowiesz najgłupszą chwilową swawolę? że go używasz na najpodlejsze użytki? To tak, jakbyś ogień do fajki krzesał brylantem Wielkiego Mogoła.
Bądź zdrów! pisać nie mogę więcej: jadę w pole.

Twój Jerzy.

Jak się masz? Znowu chwilka wolna: używam jej pisząc do ciebie. Wyobrażam sobie, jak ci się teraz z listów moich dziwacznie wydawać muszę: przepaść nas rozdziela. Oba na siebie poglądamy z litością, prawie tak, jak gdyby dwóch obłąkanych w domu szalonych patrzało na siebie. Lecz nie! nie! złe porównanie; ja często widzę świat, ludzi, rzeczy, siebie, i obłąkanym nie jestem. Widzę jak się uśmiechasz z litością: śmiej się, lecz przyjdzie czas, że mój list wywoła dumanie na twoje czoło, i kto wie, ty wyjedziesz także może z tego zamętu miasta, w którem ja tyle lat straciłem, szukać na wsi ciszy, spokoju, wytchnienia?
Gdyby mi dziś dawne dostatki, młodsze lata i swo-