Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ileżem chwil wolnych, prawie szczęśliwych winien mojemu marzeniu na szczątkach przeszłości naszej! ile godzin zaniosły z sobą do wieczności te rupiecie stare! A! dobrzy to moi przyjaciele! po nich, jak po szczeblach, wznoszę się myślą, czepiając w wieki ubiegłe, i zasiadam tam na cmentarzysku ogromnem spokojniejszy. Świat, ja sam, widziany z tej wyniosłości, maleją mi w oczach: cierpienie znika i milczy.
Mówił mi długo w tym sposobie: jam go słuchał z coraz większem zajęciem, a gdym dotknął tych jego skarbów, pan Piotr jak mi począł wykładać użycie wszystkich swych starych zbroi, znaczenie każdego ułamka, jak począł tłumaczyć wszystko i po swojemu, przeszłość ze zbutwiałych odtwarzać kawałków rdzą i pyłem pokrytych: dosiedziałem do wieczora.
Poprzyjaźniliśmy się bardzo: zdaje mi się, żem mu się podobał, bo o ile wiem, nikogo bardzo chętnie do siebie nie przypuszcza i nie rad zabierać nowe znajomości, choć ich znowu nie unika do zbytku. Jedno tylko czyni tego dziwaka niższym w oczach moich od Graby, z którym ma wiele wspólnego w pewnem właściwem zapatrywaniu się na świat, jedno to: że mu szyderstwa trochę często gorzko z ust płynie.
Nazajutrz, według mojego dziecinnego zwyczaju, pojechałem na granicę Rumianej, spojrzeć na ten dom i okolicę, którą ożywia moja królowa. Jakież było podziwienie moje, gdym tu ujrzał pana Piotra, siedzącego na kłodzie, z oczyma także wlepionemi w Rumianę i zamyślonego głęboko. Zerwał się gdym przybył, popatrzał mi w oczy chwilę, i gorzko się rozśmiał.
— No! — rzekł, podając mi dłoń zapracowaną — nie róbmy ceremonji; siadajmy oba, oba patrzmy i