Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dlatego, że ja się nie boję nikogo. Lud ma mię za czarownika i znachora, szanuje i lęka się; zresztą, są tam po świecie i tacy, co mnie kochają. Jedno z drugiem, nikt mi złego wyrządzić nie zechce.
— A nie cięży panu samotność? — spytałem.
— Wstydź się pan pytania. Samotność! jam ją sobie wyrobił, wypracował umyślnie, aby być sam na sam w cztery oczy z przeszłością, aby mi się wspomnienia nie zatarły, abym ich pamięci nie zgubił. W dodatku, jako rozrywkę, jako pracę, mam ten zbiór, dla mnie cenny i ciekawy, który powoli pomnażam codzień.
To mówiąc, wyjął z torby krzemienną siekierkę, i położył ją obok mnóstwa innych na półce.
— To — rzekł — towarzystwo moje, majętność, to rozmyślania przedmioty. Lubię moje życie: kiedy mi Bóg nie dał go spędzić z tą, któraby mię uczyniła szczęśliwym, dziękuję mu, że mi dał obrać sobie żywot znośny i miły nawet. Ludzi ani pragnę, ani mnie oni potrzebni; ale ich nie odpycham, i kocham, choć zdaleka. Czemużbym im źle życzył? Ogólnie wziąwszy, oni są raczej głupi niż źli: lituję się nad nimi. Ile razy gorzkie wspomnienie i żądza dojedzą mi do żywego, wpiją się w serce i powabić mnie się pokuszą: idę pracować, idę zmęczyć ciało, znużyć się do opadnienia z sił; wówczas zostaję bydlęciem na chwilę, i dusza usypia.
Na takieto aż sztuki brać się muszę z duszą i z pamięcią: i wygram z niemi, prawie zawsze. Zajmuję duszę i myśl pracą, zajmuję i nużę ciało, odganiam przykre domagania się nieuspokojonego serca, poddając mu pokarm, póki go mam.