Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odgrzebię łzę, upadłą przed lat tysiącem! Co tu historji, co tu myśli w najdrobniejszej odrobinie!! Z małego zwitka drutu można wiek cały wyczytać! Ten drut ile kosztował pracy, czyje go ręce wyciągnęły, co znaczył i do czego służył: pole domysłom, pole badaniom szerokie. Myślę, a czas ucieka, i kopiąc mogiły, zbliżam się do oczekiwanej, do ostatniej, do mojej własnej.
— Te badania zapewne pan udzielasz uczonym?
— Ha! ha! a to po co? O! nie, nie! Żebym sobie porobił wielbicieli i krytyków: dwa rodzaje ludzi najnieznośniejszych? To dziś moje królestwo, moja własność, to to moje skarby: po co się dzielić? jam skąpy! Któż wreszcie tak mądry, żeby śmiało z popielnicy wyrokował o popiołach, ze szczątków o całości, z blizn o ranach? Jeśli się mylę, mylę się sam, nie wwodzę w błąd drugich, i mogę bez zgryzot sumienia budować wyobraźnią gmachy na ruinach.
— Teraz rozumiem dlaczego spotkałem pana na wałach zamku.
— Co dziwnego? to moje mieszkanie.
— Nie widziałem tam żadnego, zdaje mi się.
— Nie jesteśmy daleko: chcesz pan, to mu je pokażę.
— Z największą wdzięcznością. Chodźmy!
Pan Piotr wstał rzeźko i poprowadził mię wprost przez lasy bez drogi: znał widać każde drzewo, zakątek, zarośle, łączkę, i nad spodziewanie moje prędko ukazała się Słucz, a nad nią zielone obrosłe zamczysko. Nigdzie nie widać było zapowiedzianego mieszkania.
Miejscem, którędy dawniej wchodziło się do zamku, gdzie była brona i most zwodzony, którego słupy murowane jeszcze się wydzierały z pod darni — przew dnik wwiódł mnie za zieloną łąkę, dziś zajmującą śro-