Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —

nie ma. Ile razy dla niego trwa dłużej jedno, lęka się... egoista!
— Ta przestraszająca jednostajność jest dowodem szczęścia — rzekłem. — Boim się stracić to tylko, co wysoko cenimy.
— Szczęście! szczęście! — mówiła Irena jakby do siebie. — Tak! to może ten pokój wioski i ustronia cichego: innego nie ma.
— O! jest inne! — zawołałem.
— Pan jeszcze w nie wierzysz? — spytała, odwracając się ze smutnym jakimś uśmiechem.
— Ja?... wierzę... nie wierzę... ale się go zawsze spodziewam.
— Szczęśliwy! Nadzieja szczęścia jest już szczęściem sama.
Zamilkliśmy. Jakiś czas jechaliśmy potem nic nie mówiąc. Koniuszy i jego koń rwali się do domu. Irena wypuściła swego karuszka prawie cwałem, i tak spiesznie lecąc stanęliśmy u ganku. Konie pana koniuszego stały zaprzężone.
— Co to jest? — spytała gospodyni.
— Jedziemy — odparł stary.
— Jak to być może?
— Pan Jerzy się spieszy — rzekł koniuszy.
— Pan Jerzy! możeż to być?
Milczałem, nie chcąc ani potwierdzić słów dziada, ani mu zaprzeczyć. Ona szepnęła mu coś znowu na ucho: stary się opierał, trząsł głową; powiodła go w galerję i mówiła długo, żywo i tak skutecznie, że nareszcie konie wyprządz kazano. Ale zostawszy na prośby Ireny, koniuszy w najbezecniejszy wpadł humor; fraszką był jeszcze wczorajszy. Nie mogąc się na nikim