Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —

Zatrzymani na noc, poszliśmy do domku ogrodowego, gdzie nas czekały pokoje wygodne i obszerne. Z okien mojego pokoju widok był na staw rozległy, a za nim szarzały dalekie sosnowe lasy. Kilka książek leżało na półce przy łóżku, zajrzałem do nich przez ciekawość: wszystkie były mi nieznajome i świeże, jakby wybrane umyślnie. Czytałem też długo, a raczej marzyłem z książką w ręku.
Nazajutrz rano przysłano do mnie z zapytaniem: czy chcę towarzyszyć pannie Irenie na ranną przejażdżkę? Pochwyciłem tę zręczność zbliżenia się do niej, i wkrótce ubrany pobiegłem ku domowi. Konie już stały przed gankiem. Koniuszy nie chcąc zapewne samych nas puścić, choć nie bardzo lubił przejażdżki nadaremne (to jest bez chartów), dosiadł wszakże kasztanowatego mierzyna, który mu był przeznaczony.
Pani Lacka pokazała się nam tylko przez okno, prosząc Ireny, żeby nie bardzo dokazywała. Ona w tym samym stroju, jaki miała w Turzej-Górze, skoczyła lekko na żywego konia, i przodkując nam, puściła się galopem ulicą. Ja trzymałem się przy niej; koniuszy wiele miał biedy z koniem powolnym, który był niesłychanie narowisty, jak większa część rumaków tego temperamentu, a może i ludzi. Irena poprowadziła nas drogą, po nad ogrodem i stawem idącą, ku lasom; z jaką dzielnością, odwagą i wdziękiem kierowała koniem swoim, jak była na nim zręczną i śmiałą, nie mogę opisać, lecz chciałbym mieć ołówek w ręku!
Większa część kobiet, co konno jeżdżą, wyłącznie są koniem zajęte: ona zdawała się nie uważać na swego i żywą z nami prowadziła rozmowę. Widoki otaczające, barwy późnej jesieni, kraj dokoła otwarty, dostarczały