Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —

ciągniony, ja także opowiedziałem nieznacznie część życia mojego.
Dziad, który (jak teraz widzę) daleko lepiej zna moją przeszłość niżeli myślałem, ze szczególniejszą zajadłością, mogę powiedzieć, choć to niby na wpół żartem, dopomagał mi do tej spowiedzi, przesadzając co tylko ze złej strony okazać mnie mogło. Niekiedy spojrzał na Irenę, jak gdyby mówił: otoż go masz, sam ci się maluje.
Ale ona nie dała znaku, żeby gorsze ztąd o mnie miała powziąć wyobrażenie; owszem, obchodziła się ze mną coraz poufalej, coraz bardziej przyjacielsko. Dziwnym fenomenem sympatji, który rzadko się trafia na świecie, a raczej mało dotąd był postrzeganym, ja z Ireną zdałem się od dawna znajomym: w wejrzeniu, w ruchach, zgadywałem całą jej przeszłość, której nie znałem, przewidywałem ją całą. A w miarę jak szaty z tego bóstwa opadały, bóstwo stawało przedemną jaśniejsze, piękniejsze, doskonalsze: zbliżenie nie rozczarowywało, podnosiło ją do ideału.
Postępowanie dziada pozostało dla mnie pełne tajemnicy, zupełnie zagadkowe. Gdy Irena niechcący, a raczej nie widząc w tem nic, coby mogło zrobić jakie wrażenie na starym, wspomniała o kapitanie, koniuszy znowu przecedził przez zęby: Zje djabła! zje djabła! — potargał wąsy i poczerwieniał.
Musiałem się nareszcie domyślać, że między moim dziadem a kapitanem nie ze wszystkiem o łąki tylko i o lasy chodziło, a zajście ich ważniejsze daleko i starsze, niżeli koniuszy się przyznawał, być musiało. Dla czego wprzód ani wspomniał mi, że Irena była krewną kapitana?