Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —

Pomyślał chwilę.
— Będziesz miał konie, gdy się uprzesz: chociaż dni pięć chciałbym żebyś jeszcze zabawił.
Na tem skończyła się nasza umowa. Dziad chciał mnie wyciągnąć na polowanie, alem mu odmówił: nie pojechał więc także, i ludzi tylko swoich wyprawił. Dzień spędziliśmy u kominka, i pomimo późnej jesieni, przechadzając się po ogrodzie. Był to bowiem jeden z tych rzadkich dni, który jak jasna chwila starości, wedle oklepanego porównania poetów, świta u nas niekiedy przed samą prawie zimą. Słońce jeszcze trochę przygrzewało, długie jedwabne pajęczyny snuły się po suchych drzew gałęziach i łodygach obumarłych kwiatów. Gdzieniegdzie rozkwitł spóźniony pączek: a choć nie jestem bardzo czuły, w tej chwili ten przed samemi mrozy otwarty kwiat, smutną mi jakąś myśl napędzał. Cisza była w naturze; na polach jedno zebrane, drugie posiane i zieleniejące; ludzie weseli, bo niegłodni; drzewa w resztkach szat swoich purpurowych i złocistych, któremi się stroją, nim je całun zimowy pokryje. Nie wiem czemu, nawet woń jesiennego powietrza mgłą przesiąkłego i całkiem odrębnego zapachu, smutne, choć miłe, robiła na mnie wrażenie. Nie poznawałem siebie.
Rozmowa z panem koniuszym, obojętna z mojej strony, z jego niespokojna a serdeczna dosyć, toczyła się jak toczą wózki po drogach poleskich, podskakując z kija na kij, lub wlokąc powolnie po piasku. Wyszliśmy do ogrodu, potem w dziedziniec. Naprzeciw dworu jest stary wał zamczyska, które tu stało przed laty, a na jego sklepach i fundamentach stoi to, co się zowie domem nowym. Po wałach rosną stare lipy i dęby, wśród których jest ławka kamienna. Dziadunio lubi ztąd po-