Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 49 —

— Nie zrozumiałeś mnie. Ten kapitan, ten bestjalski kapitan winien wszystkiemu: żółć mi poruszył, powiadam ci. Mówiłem rzeczy, których żałuję, za które cię przepraszam serdecznie. Daruj mi i nie jedź. Nie będę cię później wstrzymywał, ale jeszcze — tu pomyślał — dni pięć możesz u mnie zabawić; a bądź pewny, że z przyjemnością cię przyjmuję... ale są okoliczności.
Machnął ręką.
Przyznam ci się, że tak mnożyły się zagadki dokoła, że ciekawość moja podbudzona była do najwyższego stopnia.
— Dziś, gdybym chciał, jechać nie mogę — rzekłem — koni nie mam; ale jutro, kochany dziaduniu, lub jak skoro mój Stanisław się ich postara, muszę jechać i pojadę.
Pomyślawszy trochę, stary dobył z kieszeni spory zwitek i kładąc go na stole, rzekł:
— Jedziesz czy nie, a musisz przyjąć odemnie ten mały podarek.
Wzdrygnąłem się i cofnąłem jak oparzony.
— Przyjmiesz? — rzekł.
— Nigdy!
— Jest to dwa tysiące czerwonych złotych, któremi chcę, żebyś począł na nowo dorabiać się majątku. Nie daję ci ich, ale pożyczam: wezmę skrypt od ciebie.
— Dziękuję — odpowiedziałem — wprzód umrę, nim darem lub pożyczką wezmę co od pana koniuszego.
— Harda dusza! harda dusza! — szepnął stary widząc moje oburzenie; i spojrzawszy mi jeszcze w oczy, jak gdyby mnie badał, powoli ściągnął znów do kieszeni zwitek leżący na stole.
— Więc dziś nie jedziesz? — rzekł.
— Ale jak skoro koni dostanę, niechybnie.