Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —

panny Ireny pańskiej pupili — dodał z przyciskiem — paleko nawet bliżej.
Koniuszy milczał, ale gryzł w ustach podjętą z szachownicy warcabę kościaną; kapitan mówił ciągle:
— Tym sposobem kochany dziad a szanowny sąsiad mój, któryby zacnego wnuka chciał zapewne jak najdłużej u siebie zatrzymać, będzie się cieszył pobytem jego. Uprzyjemniając chwile poznaniem sąsiedztwa, a zwłaszcza panny Ireny, pupili koniuszego, pan zapewne nie prędko nas porzucisz. W Turzej-Górze tak światowemu kawalerowi, jakkolwiek miło, mogłoby się przecie zatęsknić: młodzi potrzebują młodych.
Wyznam ci, że to uparte wspomnienie jakiejś panny Ireny, a upartsze jeszcze o niej milczenie pana koniuszego, mocno mnie zaciekawiło. Kapitan dokończywszy, spojrzał na mojego dziada, który milcząc gryzł warcabę, i nareszcie rzekł z przyciskiem:
— A jakże! a jakże! poznamy sąsiedztwo: pana Grabę i pannę Irenę, i państwa Dudyczów, i co żyje dokoła poznamy.
— Kiedy tak, toby już i o familji, choć ubogiej, zapomnieć nie wypadało.
— A jakże, mości dobrodzieju! a jakże — dodał dziad czerwieniąc się i posuwając na krześle — poznamy i familję, wszystkich poznamy, co do nogi.
Ja dotąd nic nie wiedziałem o familji, którą tu mieliśmy, i pan koniuszy o niej mi wprzód nie wspominał. Zdziwiony spytałem o nią.
— Zapominasz się, kochany Jerzy — odpowiedział stary, obracając się ku mnie i odchrząkując z pewnym przyciskiem — wczoraj jeszcze wieczorem mówiliśmy o nich...