Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 21 —

dolewał a dolewał, jam spełniał przez grzeczność, i poszedłem spać z bolem głowy.
Umieszczono mnie „na górze“. Wystaw sobie ogromne dwa pokoje, zimne jak Syberja, ogromnie wysokie, bez podwójnych okien, bez firanek, bez okienic i z chwiejącą podłogą. Łóżko na czterech, z kotarą kwiecistą, której mole nie dojadły; stolik z odłamaną nogą, sześć krzeseł kulawych i powysiadywanych na wylot. Szczęściem na kominie trzeszczał ogień olbrzymi, cała kłoda olszowa.
Mój Stanisław wściekał się ze złości, nie wiedząc jak się rozpakować i gdzie się umieścić; ja znosiłem, mogę to sobie powiedzieć bez pochlebstwa, jak anioł. Stary koniuszy sam mnie odprowadził, pomacał twardego materaca, uznał go zbytecznej miękości dla młodego człowieka, pogrzał się trochę u komina, i odchodząc powiedział mi, że w tych paradnych pokojach stał przed laty pięćdziesięcią wojewoda Radziwiłł, który polował przez dni dziesięć w Turzej-Górze. Mógłżem mu powiedzieć, że mi niedogodnem było, czem się kontentował pan wojewoda?
Znaczyło to, że mi oddano co miano najlepszego: innych gości mieszczą na folwarku lub z pisarzem prowentowym, który grywa na skrzypcach. Stanisław ruszał ramionami i co chwila robił mi sceny. Rady sobie z nim dać nie mogłem. Latał za świecami woskowemi, których tutaj potrzeby nikt zrozumieć nie mógł, za tysiącznemi drobnostkami, których w tym domu z nazwiska nawet nie znano.
Ledwiem go potrafił uprosić, żeby tej troskliwości położył tamę. Gdy przyszło kłaść się, słyszę go przeklinającego na nowo.
— Co ci jest? — zapytałem.