Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 124 —

Już podawać miano, gdy na odgłos dzwonka wtoczyła się większa część domowników, oprócz tych, którzy około pożaru, w polu i przy robotnikach zajęci byli. Na czele ich szedł koniuszy z sążnistemi wąsami, który zawiadywał stajnią i psiarnią, końmi i polowaniem; za nim nauczyciel dworskiej szkółki i pisarz magazynowy, kilku służących i chłopaki, którzy dymiące misy i półmiski nieśli.
Na śniadanie zastawiono mleko dla jednych, kluski dla drugich, kartofle smażone i krupnik. Słudzy zasiedli obok panów, a nawet małe chłopięta porozstawiawszy wszystko, wzięli się w końcu stołu również do misy z krupnikiem. Sam pan Graba i syn jego, przywykli do śniadania pracowitych ludzi, zajadali smaczno i wesoło. Rozmowa między panem a sługami szła swobodna, niewymuszona, taka, jakby między ojcem a dziećmi miejsce mieć mogła. Chłopcy mięszali się do niej, przytomnie, nie bojaźliwie, nie kryjąc uczuć, jakich doznawali. Nauczyciel szkółki, pytany o ich postępy, wskazywał pilniejszych, a reszta ze wstydu płonęła. To była jedyna kara, jakiej używano, bo cielesnej nie znano wcale.
Wczorajszy pożar stanowił tło rozmowy, która wkrótce stała się powszechną, i wszyscy się do niej mięszali, opowiadając o powstaniu ognia przez nieostrożne lnu suszenie, o ratunku początkowym i poniesionych szkodach. Jeden Jerzy mało jadł, mało mówił, lecz z podziwieniem słuchał. Było coś w istocie bardzo dziwnego w tem towarzystwie z tak różnych żywiołów złożonem, a tak zgodnem; w wyrazach gospodarza, który się umiał, nie poniżając, zniżyć do pojęcia wyrostków, do wyobraźni sług swoich. Jan także wesoło, raźnie