Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 1.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —

Pożar, któremu teraz silna wola i rozum a przytomność kilku przewodników ratunku, postawiła silne zapory na drodze, osiadać poczynał widocznie. Na dachach obmokłych od zlewania wodą, siedzieli parobcy i dworscy ludzie z Rumianej; łańcuchem zaś podających wiadra w dwóch kierunkach rozrządzał sam, pracując zarówno z innymi Jerzy i młody Graba. Zmniejszał się blask krwawy, dym przerzedzać poczynał, i te tylko budowle, które wprzódy rozgorzały, dojadał jeszcze płomień. Rozstawiwszy straże u ognia, rozporządziwszy wszystkiem, Graba, przeprowadzony przez błogosławiących mu ludzi, okryty żużlami, popiołem, sadzą, osmalony, czarny od dymu, ale nie znużony, widząc, że nie ma niebezpieczeństwa, pospieszył do swoich gości, których dla spoczynku i pokrzepienia się zapraszał do dworu. Irena zwłaszcza potrzebowała tego, siły ją bowiem opuściły: wzruszenie, konna jazda, krzątanie się wśród pożaru, przestrach, przypomniały jej, że była kobietą.
Konie znalazły się jak na zawołanie, i siadłszy wszyscy, powoli, oglądając się i rozmawiając, pojechali do dworu.
W oddaleniu widać było w cieniu starych drzew na wzgórku, bielejące ściany niskiego domku. Droga szeroka, okopana głęboko, wiodła ku niemu. Gdzieniegdzie pod staremi dębami i lipami, które ją ocieniały, były ławki proste ale szerokie i widocznie nie dla jednej lub dwóch osób, ale dla kilku lub kilkunastu stawione. Łatwo się było domyśleć, że nie dla panów, ale dla wieśniaków, powracających od roboty, służyły. Tu i owdzie kształtny krzyż ciemne swe ramiona krył w gęstych drzewa konarach.